Tydzień temu astronom Karl Gebhardt z Uniwersytetu Teksasu na spotkaniu Amerykańskiego Towarzystwa Astronomicznego zaprezentował prawdziwe monstrum - czarną dziurę o rekordowej masie w samym środku galaktyki M87 (zwanej też Panną A, bo leży w konstelacji Panny). Co ciekawe, nie jest ona tak daleko jak kwazary. Znajduje się ledwie 50 mln lat świetlnych od nas. - To prawie na naszym kosmicznym podwórku - mówił Gebhardt.
W celu jej zważenia astronomowie posłużyli się ośmiometrowym teleskopem Gemini North na Hawajach oraz mniejszym teleskopem w Obserwatorium McDonalda w Teksasie. Mierzyli średnie prędkości gwiazd obiegających centrum galaktyki. Masę tkwiącej w centrum czarnej dziury oszacowali aż na 6,6 mld słońc). Jej horyzont zdarzeń jest więc trzy razy większy niż rozmiar orbity Plutona. Nie znamy większej.
Prof. Gebhardt uważa, że jest ona na tyle duża, że można by spróbować ją sfotografować z Ziemi. Byłby to pierwszy bezpośredni obraz takiej czarnej czeluści otwierającej wrota do świata bez powrotu. - Bo na razie nie mamy żadnych bezpośrednich dowodów na to, że czarne dziury istnieją... Zero, absolutnie zero obserwacyjnych przesłanek - mówi naukowiec.
Projekt wykonania takiej fotografii - choć nie w zakresie fal widzialnych, lecz milimetrowych mikrofal - już istnieje. Polega na stworzeniu sieci radioteleskopów na całej kuli ziemskiej. W połączeniu działałyby jak jeden potężny radioteleskop (Event Horizon Telescope), który miałby odpowiednią rozdzielczość, żeby dostrzec czarną dziurę, a właściwie tylko obrys jej horyzontu. - Za dwa, trzy lata to może się nam udać - twierdzi prof. Gebhardt.